wtorek, 20 maja 2014

Foodstock BBQ - gościnny wpis Kamili i Mateusza!


Cześć!

Dziś dla odmiany czeka Was gościnny (i nieudolny) wpis, po którym jeszcze bardziej docenicie (nie tylko kulinarny) kunszt Pauliny. I jeśli czasem wplatała ona suchara porzucanego jej przez pewnego życzliwego Tomasza, to dzisiejszy wpis wysuszy Wam pranie (co może być przydatne po tych wszystkich deszczach). Właściwie to nie wiedzieliśmy, jak zacząć, ale przecież nie od razu człowiek staje się światowej sławy blogerką (albo blogerem) modową. No, ale nie o naszej nienagannej stylówce i o tym, jacy jesteśmy fajni ma być dziś mowa, tylko o Foodstocku.
                
Ze względu na to, że autorka bloga nie mogła zrobić tego osobiście, wzięliśmy na swoje barki (i brzuchy) ciężar przeprowadzenia relacji.


Zanim poszliśmy pałaszować to, co Foodstock miał w swojej ofercie, najpierw porządnie najedliśmy się strachu w Lost Souls Alley – nie będziemy zdradzać szczegółów – lepiej przekonać się na własnej skórze. Naprawdę warto!

Po tej porządnej dawce emocji, znów kiszki zagrały nam marsza i w końcu dotarliśmy na Zabłocie, gdzie odbywał się festiwal. Ludzi było milion, a kolejki kilometrowe.

Ale przecież od jedzenia nic nas nie odstraszy. Aby móc spróbować oferowanych na festiwalu smakołyków należało się zaopatrzyć w kupony (5 zł/sztuka). Ochoczo stanęliśmy więc w (nawet nie tak dużej) kolejce po bloczki. Jako że motywem przewodnim imprezy był grill, a jak wiadomo nie ma grilla bez piwa, zaopatrzyliśmy się w odpowiednie atrybuty.



Piwko pochodziło z Czech i było pyszne. A etykietka Ozzobir szczególnie przypadła nam do gustu.
Mając czym dodać sobie otuchy ruszyliśmy obejrzeć, co też Foodstock miał do zaoferowania.


Czym byłaby impreza grillowa bez kiełbasy?



Wszystkiego spróbować nie byliśmy w stanie, ale wyglądało ładnie J





Największa kolejka ustawiła się do stoiska swojsko i sympatycznie brzmiącej firmy Moo Moo. W międzyczasie udało nam się nabyć szaszłyki, do których ogonek stał dużo mniejszy. Szybko okazało się dlaczego. Choć szaszłyki były całkiem niezłe…






… to jednak nie powalały swoimi rozmiarami i nie dało się nimi najeść…


W międzyczasie w Moo Moo, na które ostrzyliśmy sobie zęby, zabrakło mięsa. Mieliśmy ochotę także na karkówkę, ale że wzięliśmy sobie tylko po trzy kupony, a za karkóweczkę wołano sobie aż dwa, postanowiliśmy spróbować pierś z kaczki.

Serwowano ją, do wyboru, albo z puree z kukurydzy (po prawej) albo z musem z batatów i wanilii (po lewej).



Oprócz tych jakże nietypowych sosów na talerzyki dostaliśmy po dwa plasterki kaczki (jak widać powyżej, nie wszystkie dotrwały do zdjęcia). Kaczka, choć nieco tłustawa, była smaczna. Niestety miała tę samą wadę, co szaszłyki – tylko podrażniła nasze żołądki.



Wreszcie jednak dorwaliśmy wymarzone burgery. 


Był to zdecydowanie hit tego festiwalu (przynajmniej wśród potraw, które mieliśmy okazję spróbować), co zresztą doskonale widać po zaangażowaniu, z jakim je spałaszowaliśmy.


Niestety nie daliśmy rady spróbować wszystkich pyszności, które tam oferowano. W ogóle nie zbliżyliśmy się więc do słodyczy i kawy. Ale nie można mieć wszystkiego…
Na koniec chcielibyśmy wykorzystać te jedyne 5 minut sławy (doskonale zdajemy sobie sprawę, że po tak żenującym występie już nikt nas nigdzie nie zaprosi) i pozwolimy sobie na małą prywatę:



3 komentarze:

  1. a co właściwie bylo nie tak z tą kaczką? zbyt krwista?

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziewczyny narzekaly, że tlusta. Wg mnie po prostu było jej za mało ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziewczyny narzekaly, że tlusta. Wg mnie po prostu było jej za mało ;)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...