Cześć!
Dziś dla odmiany czeka Was
gościnny (i nieudolny) wpis, po którym jeszcze bardziej docenicie (nie tylko
kulinarny) kunszt Pauliny. I jeśli czasem wplatała ona suchara porzucanego jej
przez pewnego życzliwego Tomasza, to dzisiejszy wpis wysuszy Wam pranie (co
może być przydatne po tych wszystkich deszczach). Właściwie to nie
wiedzieliśmy, jak zacząć, ale przecież nie od razu człowiek staje się światowej
sławy blogerką (albo blogerem) modową. No, ale nie o naszej
nienagannej stylówce i o tym, jacy jesteśmy fajni ma być dziś mowa, tylko o
Foodstocku.
Ze
względu na to, że autorka bloga nie mogła zrobić tego osobiście, wzięliśmy na
swoje barki (i brzuchy) ciężar przeprowadzenia relacji.
Zanim poszliśmy pałaszować to, co Foodstock miał w swojej
ofercie, najpierw porządnie najedliśmy się strachu w Lost Souls Alley – nie
będziemy zdradzać szczegółów – lepiej przekonać się na własnej skórze. Naprawdę
warto!
Po tej porządnej dawce emocji, znów kiszki zagrały nam
marsza i w końcu dotarliśmy na Zabłocie, gdzie odbywał się festiwal. Ludzi było
milion, a kolejki kilometrowe.
Ale przecież od jedzenia nic nas nie odstraszy. Aby móc
spróbować oferowanych na festiwalu smakołyków należało się zaopatrzyć w kupony
(5 zł/sztuka). Ochoczo stanęliśmy więc w (nawet nie tak dużej) kolejce po
bloczki. Jako że motywem przewodnim imprezy był grill, a jak wiadomo nie ma
grilla bez piwa, zaopatrzyliśmy się w odpowiednie atrybuty.
Piwko pochodziło z Czech i było pyszne. A etykietka Ozzobir
szczególnie przypadła nam do gustu.
Mając czym dodać sobie otuchy ruszyliśmy obejrzeć, co też
Foodstock miał do zaoferowania.
Czym
byłaby impreza grillowa bez kiełbasy?
Wszystkiego spróbować nie byliśmy w stanie, ale wyglądało
ładnie J
Największa kolejka ustawiła się do stoiska swojsko i
sympatycznie brzmiącej firmy Moo Moo. W międzyczasie udało nam się nabyć
szaszłyki, do których ogonek stał dużo mniejszy. Szybko okazało się dlaczego.
Choć szaszłyki były całkiem niezłe…
… to jednak nie powalały swoimi rozmiarami i nie dało się
nimi najeść…
W międzyczasie w Moo Moo, na które ostrzyliśmy sobie zęby,
zabrakło mięsa. Mieliśmy ochotę także na karkówkę, ale że wzięliśmy sobie tylko
po trzy kupony, a za karkóweczkę wołano sobie aż dwa, postanowiliśmy spróbować
pierś z kaczki.
Serwowano
ją, do wyboru, albo z puree z kukurydzy (po prawej) albo z musem z batatów i
wanilii (po lewej).
Oprócz tych jakże nietypowych sosów na talerzyki dostaliśmy
po dwa plasterki kaczki (jak widać powyżej, nie wszystkie dotrwały do zdjęcia).
Kaczka, choć nieco tłustawa, była smaczna. Niestety miała tę samą wadę, co
szaszłyki – tylko podrażniła nasze żołądki.
Wreszcie jednak dorwaliśmy wymarzone burgery.
Był to zdecydowanie hit tego festiwalu (przynajmniej wśród
potraw, które mieliśmy okazję spróbować), co zresztą doskonale widać po
zaangażowaniu, z jakim je spałaszowaliśmy.
Niestety nie daliśmy rady spróbować wszystkich pyszności,
które tam oferowano. W ogóle nie zbliżyliśmy się więc do słodyczy i kawy. Ale
nie można mieć wszystkiego…
Na koniec chcielibyśmy wykorzystać te jedyne 5 minut sławy
(doskonale zdajemy sobie sprawę, że po tak żenującym występie już nikt nas
nigdzie nie zaprosi) i pozwolimy sobie na małą prywatę:
a co właściwie bylo nie tak z tą kaczką? zbyt krwista?
OdpowiedzUsuńDziewczyny narzekaly, że tlusta. Wg mnie po prostu było jej za mało ;)
OdpowiedzUsuńDziewczyny narzekaly, że tlusta. Wg mnie po prostu było jej za mało ;)
OdpowiedzUsuń